Kiedyś dziwiłem się himalaistom. Pytałem, dlaczego ryzykują życie, znając czyhające zagrożenia. Dziś rozumiem, że jest to kwestia nie tyle odwagi, co wielkiej pasji, przez niektórych zwanych nawet – zbyt odważnie? – miłością. Na pasję składa się wiele czynników: potrzeba rywalizacji, zarobienia, sławy, uwagi, poszanowania… To samo tyczy się kierowców rajdowych – mimo świadomości ryzyka, podejmują się wyzwania. Potrafię to zrozumieć.
Już od dawna zdawałem sobie sprawę, czym jest Dakar: polem samotnej walki. Ów wyścig w niczym nie przypomina powszechnie znanych rajdów; ma niewiele wspólnego z F1, gdzie zawodnicy obserwują się wzajemnie – tam bolidy wyposażone są w lusterka, dzięki którym kierowcy oceniają położenie konkurentów. Ścigając się na torze, doskonale znają jego specyfikę – wiedzą, który zakręt jest najbardziej zdradliwy, niesie śmierć, a który sprawia tylko pozory niebezpiecznego; bo przecież pokonując jakąś trasę wielokrotnie, uczymy się jej. Dakar jest czymś innym – to szczególny rajd. Na Dakarze zawodników wyposaża się w kompasy, aby nie zabłądzili na milczącej pustyni. Niejednokrotnie nie mogą oni liczyć na pomoc ekip ratunkowych, z reguły są zdani wyłącznie na siebie.
Kiedy rozpoczął się tegoroczna edycja, na Facebooku polajkowałem chyba wszystkie związane z nią fanpejdże. Chciałem być na bieżąco – nieustannie śledzić zmagania poszczególnych zespołów. Nie ukrywam, że szczególne zainteresowanie wzbudzała we mnie polska ekipa (państwo Sonik, Podkalicka, Hołowczyc, Kaczmarski, Małysz…), a w TVN Turbo przyglądałem się zmaganiom kandydatów Orlen Teamu.
Można pomyśleć, że przesadzam, że współczesny Dakar to nie to samo, co Dakar Jacky’ego Ickxa. On pokonywał kolejne punkty kontrolne, ubrany w cienką koszulkę i krótkie spodenki. Dziś rywalizacja przebiega inaczej: kierowców wyposaża się w to, co ma możliwie najskuteczniej chronić ich życie.
Lecz Dakar nadal pozostaje jedną z najgroźniejszych aren zmagań. Jak dotąd straciło w nim życie 27 rajdowców.
Gdy zaczynała się jego tegoroczna edycja, pomyślałem, że można spodziewać się wszystkiego – chociażby wysokiej pozycji Krzysztofa Hołowczyca. On też reprezentuje ten człowieka, mimo dotychczasowych niepowodzeń dalej stającego do walki. Pod tym względem nie różnił się od niego Eric Palante, belgijski motocyklista, który zapłacił najwyższą cenę za udział Dakarze.
Jego ciało znaleziono dziś rano i informacja o tym natychmiast obiegła światowe media. To był jedenasty start Palante w pustynnym rajdzie.
Miał 50 lat. Osierocił piątkę dzieci.
/world-visits.blogspot.com
Czasem myślę że Dakar to już nie sport a walka o przetrwanie.
Jestem pełen podziwu dla zawodników startujących w Dakarze jako „Samotne Wilki” czyli bez tego „dodatkowego zawodnika” jakim jest mechanik. Trzeba być naprawdę silnym człowiekiem żeby przetrwać te kilka miesięcy przygotowań, kilka godzin snu w całym rajdzie i tysiące kilometrów w piachu, kurzu i pyle. Gratuluję wszystkim startującym i powodzenia w następnych rajdach.