Finlandia to kraj ze znakomitym systemie szkolenia kierowców. Czego my możemy nauczyć się od tego małomównego narodu ?
Kilka miesięcy temu miałem okazję odwiedzić Finlandię. W czasie tygodniowego pobytu wędrowałem po lasach północy, zwiedziłem wioskę Świętego Mikołaja, w której z wrażenia nie tylko dzieci wytrzeszczały oczy, mogłem też obserwować styl życia w Helsinkach, znacznie wolniejszy niż w większości europejskich stolic. Oprócz pięknej natury, ukazującej swoje wczesnozimowe oblicze, oraz ciekawych architektonicznie miast, szczególną uwagę zwróciłem na jeszcze jedną rzecz. Był to transport i ruch uliczny tego północnego kraju. Ruch uporządkowany i przejrzysty tak, jak system krwionośny i nerwowy zdrowego i wysportowanego człowieka.
Gdy tak płynnie podróżuje się tamtejszymi drogami i widzi, że każdy kierowca jedzie zgodnie z przepisami, okazuje innym uprzejmość, a także gdy pomyśli się o wszystkich utytułowanych kierowcach pochodzących z Finlandii jak mistrz Formuły 1 Mika Hakinen czy rajdowy mistrz świata Tomi Maekinen, przychodzi człowiekowi na myśl pytanie, co sprawia, że kierowców z Finlandii można uznać za wzory do naśladowania. Czy są to jakieś genetyczne predyspozycje? Może wynika to z jakości dróg? Albo taka po prostu jest już mentalność ludów północy, że nie warto się spieszyć, za to każdemu należy się wyraz szacunku? Myślę, że każda z tych hipotez niesie w sobie ziarno prawdy, ale nie można zapomnieć o jednej, bardzo istotnej. Jest nią sposób w jaki szkoli się młodych, wiekiem lub stażem, kierowców.
Co musielibyśmy zrobić, gdyby naszą flagą był niebieski krzyż na białym tle, a nasze nazwisko kończyło na NEN, a nie posiadalibyśmy jeszcze prawka? Podobnie jak u nas, nie trzeba mieć ukończonych 18 lat, by rozpocząć kurs. Co ciekawe, naszym instruktorem może być ktoś z rodziny, pod warunkiem posiadania odpowiedniej licencji. Przed nami 19 lekcji teoretycznych i 18 praktycznych. Jeśli jednak myślicie, że praktyka to powtarzana 349 587 253 razy jazda po łuku i wykonywane tysiące razy okrążenia najpopularniejszych tras egzaminacyjnych, to czeka Was szok. Przykładowo, jednym z elementów, które trzeba przećwiczyć, to jazda na płycie poślizgowej. Po odbyciu takiego cyklu można przystąpić do egzaminu. Tak, radość ze zdanego egzaminu jest w pełni zasłużona, ale nie pozwalajmy sobie na zbytnie wyluzowanie, bo przed nami kolejne etapy.
Teraz mamy trzy miesiące na zaliczenie kolejnego. Tutaj trzeba spędzić określoną liczbę godzin z profesjonalnym instruktorem, którego zadaniem jest weryfikacja nabytych umiejętności. Trzeci etap to szkolenie na drogach szybkiego ruchu oraz treningi na torze samochodowym. Po zaliczeniu wszystkich etapów, nie warto na ulicach przesadzać z wciskaniem gazu. Nie chodzi tu tylko o wysokie mandaty, które może wypisać nam policjant. Jeśli w ciągu dwóch lat nasza kolekcja mandatów wzrośnie do dwóch, cały trzyczęściowy kurs, który kosztuje w przeliczeniu około 8000 złotych, trzeba będzie zaliczać od nowa. Oblanie praktyki w naszych rodzimych WORD-ach wydaje się przy tym niewielkim wydatkiem.
Nie ukrywajmy, polski system szkolenia kierowców wygląda przy tym blado. Najpierw wspomniane zajęcia na placyku, które są oczywiście użyteczne, ale przykłada się do nich nadmierną wagę, zapominając o innych, bardziej istotnych kwestiach. Choćby osławiony już łuk, mający symulować wjazd do garażu lub parkowanie prostopadłe. Jest on powtarzany niemal do znudzenia, ale o ile wiem, przy wjeździe do garażu jeszcze nikt nie zginął. Drugi zarzut to ciągła jazda niemal tymi samymi trasami, na których z reguły odbywają się egzaminy praktyczne. Uczy to jazdy na pamięć, a nie wyrabia w kierowcach bardzo ważnych nawyków, pewności siebie i nie przyczynia się do budowy pewnego poziomu doświadczenia. Do tego dodałbym jeszcze pytania na egzamin teoretyczny, które swoją konstrukcją mocno sugerują, że zostały wymyślone tylko po to, aby było ich jak najwięcej, a nie po to, żeby czegoś uczyć oraz, o czym także często słyszałem, załatwianie prywatnych spraw instruktora w czasie godzin wyznaczonych na naukę jazdy. Niestety w Polsce nadal krąży motoryzacyjno – edukacyjny wirus, którego objawem jest przygotowywanie do zdania egzaminu, a nie szkolenie świadomych i odpowiedzialnych kierowców.
Chciałoby się powiedzieć, że to takie polskie. Byle było, jakoś to będzie, nic się nie stało. Choć jestem osobą daleką od narzekania na wszystko i wszystkich naokoło, to w tym co piszę, jest niestety sporo gorzkiej prawdy. Do tej niezbyt miłej kompozycji dorzucę jeszcze lekceważenie ryzyka i brak wyobraźni, co jest pochodną niewłaściwego przygotowywania podczas kursów na prawo jazdy. Taka lekceważąca i nieodpowiedzialna postawa sprawia nie tylko to, że mamy jedną z gorszych statystyk wypadków samochodowych w Europie. Jej „zasługą” są także wydarzenia z innych dziedzin życia. Nowe budynki na strzeżonych osiedlach na których po kilku latach pojawiają się pęknięcia na ścianach, kilkumiesięczne, a nawet kilkuletnie oczekiwanie na specjalistyczną wizytę lekarską, ciągłe porażki polskiej reprezentacji w piłkę nożną, brak koordynacji w budowie dworców, obwodnic i autostrad, mianowanie na wysokie stanowiska osób niekompetentnych itd. Słaby program szkolenia kierowców jest zatem jedynie częścią większego, narodowego problemu. Problemu, który polega na lekceważącym podejściu do otaczającej nas rzeczywistości, z czego później wynika wszechobecna bylejakość. Ale co z tego? Przecież jakoś to będzie! A jeśli nawet coś się nie uda, to przecież nic się nie stało!
Uważam, że w Polsce, na wzór fiński, także można wyszkolić wielu dobrych kierowców. Wystarczyłyby dobre chęci, zapał i pewne przeprojektowanie systemu kursów na prawo jazdy. Jestem przekonany, że liczba wypadków drogowych również znacznie by zmalała, a informacje w radiu czy prasie o ulicznych karambolach należałyby do rzadkości. Obawiam się jednak, że w parze z powyższymi zmianami musiałaby iść zmiany dotyczące naszych codziennych postaw i sposobu myślenia.
Inny system szkolenia kierowców – inny poziom bezpieczeństwa. Proste.
proste